IX Bieg Katorżnika 2013
Katuje, upadla, miesza z błotem. Katuje, upadla, miesza z błotem. Powoli- katuje,
upadla, miesza z błotem. Nieustępliwie - katuje, upadla, miesza z błotem. Konsekwentnie
– katuje, upadla, miesza z błotem. Irracjonalnie – katuje, upadla, miesza z błotem.
Monotonnie – katuje, upadla, miesza z błotem. Żmudnie – katuje, upadla, miesza z
błotem. Bez wytchnienia – katuje, upadla, miesza z błotem.
Bieg Katorżnika to nie towarzystwo wzajemnej adoracji i klepania się po dupach.
To miejsce dla prawdziwych twardzieli. Tutaj walczysz nie tylko z błotem, trzcinami,
rowami wypełnionymi szlamem i innej maści syfem. Tutaj walczysz przede wszystkim
z katorżniczym demonem, który raz po raz szepce ci do ucha „Stań, wystarczy już,
to bez sensu, obok jest droga – nie idź tym ściekiem”. Najgorsze w tych podszeptach
jest to, że gdy idziesz zanurzony po pas w śmierdzącej wodzie i po raz kolejny boleśnie
uderzasz piszczelą w ukryty konar, to wiesz, że pojawiające się w twej głowie wątpliwości
tak naprawdę mają sens. Po chwili trafiasz na kolejny korzeń i znowu leżysz, krok
do przodu i niespodziewanie wpadasz głębiej. Ty jednak wstajesz i brniesz dalej,
wydawałoby się, całkowicie bez sensu…
Nie o sens jednak tutaj chodzi. Nie o ten logiczny, który zwykle mamy na myśli.
Jeżeli pytasz „Dlaczego oni to robią?”, możesz na zawsze zostać bez odpowiedzi.
Jeżeli natomiast chcesz to zrobić, to dokładnie wiesz, dlaczego! To nie jest sprawa
chłodnej kalkulacji. To raczej kwestia iskry, która pewnego dnia pojawiła się w
twojej głowie, trafiła na podatny grunt i bez pytania zdetonowała magazyn motywacji
i determinacji. Brnąc szlakiem katorgi, katorżnik dokładnie wie, że mógłby siedzieć
w miękkich kapciach w domu. Wie także, że zamiast męczyć się w rowie wypełnionym
wodą, mógłby biec znajdującą się tuż obok drogą. Wie w końcu, że organizatorzy celowo
wyznaczyli trasę tak, aby go złamać.
Katorżnik jest jednak silny! Silny jest sam, w grupie niemal niezniszczalny. Braterska
atmosfera biegu jest niesamowita. Przekonałem się o tym już na początkowym etapie
trasy. Tuż po pierwszej przeprawie przez staw potknąłem się w trzcinach. „Wstawaj!
Wstawaj! Wstawaj!” – usłyszałem zewsząd. Po chwili ktoś chwycił mnie za ramię i
podniósł. Myślałem, że to jeden z moich kolegów z drużyny i tak w istocie było.
Nie była to jednak zapisana na liście startowej czteroosobowa drużyna. Pomógł mi
ktoś z wielkiej katorżniczej drużyny, która ramię w ramię pokonywała szuwary Kokotka.
Nie wiem czy w adrenalinowym amoku podziękowałem za pomoc. Jeżeli nie, to dziękuję
ci teraz przyjacielu!
Początek i koniec biegu to zdecydowanie dwa najprzyjemniejsze momenty trasy. Tuż
po starcie uczestnicy przeprawiają się przez staw. Jest głęboko, ale nie aż tak,
żeby trzeba było płynąć (mam 182cm wzrostu, wymagane przez organizatorów minimum
to 160cm). Zamiast tego wykonuje się długie susy, podskoki w wodzie. Najciekawsze
i najbardziej zapadające w pamięć jest to, że krótko po starcie uczestnicy chwytają
się za ramiona i wspólnie pokonują trasę. Trzymasz katorżnika, który jest przed
tobą, ciebie trzyma ktoś, kto jest z tyłu. Dzięki temu uczestnicy tworzą zwartą
grupę, która sprawnie porusza się do przodu, jakby niesiona przez wypracowaną falę.
Taki szyk jest niezwykle pomocny, ale bywa także niebezpieczny. Pierwszy trudny
moment to natrafienie na zatopione pod wodą drzewo. Słyszysz dobiegające z przodu
krzyki „Uwaga! Konar! Wolniej!”. Ty nawet chciałbyś się zatrzymać… Nie kontrolujesz
jednak tego pędu. Siła, która jeszcze przed chwilą pomagała ci szybko pokonywać
kolejne metry trasy, teraz wpycha cię na kłodę. Nie ma wyboru, szybki skok, niedbale,
byle jak, byle do przodu i znowu jesteś w grze.
Drugi ciężki moment w stawie nastąpił, gdy na trasie znalazła się kępa trzcin. Ktoś
z początku peletonu postanowił ominąć trzciny z lewej strony (bliżej środka stawu,
brzeg cały czas mieliśmy po prawej stronie). Jak się szybko okazało nie był to najlepszy
wybór. Woda stała się zbyt głęboka. Z tyłu rozległy się krzyki „Stop! W prawo! W
prawo!”. Peleton się rozerwał. Część uczestników została wyniesiona na głębszą wodę.
Aby wrócić na trasę trzeba było się pomęczyć i trochę podpłynąć. Po jakimś czasie
wszyscy jednak z powrotem szliśmy właściwym szlakiem.
Tutaj zaczęła się prawdziwa katorga. Po krótkim odcinku biegowym znowu rów i zarośla.
Potem krótki bieg i z powrotem do rowu. Las i rowy, las i rowy – tak można streścić
ten odcinek. Trzeba przy tym pamiętać, że rów rowowi nierówny. Jedne zawierają zimną
wodę, inne ciągnące się zarośla, jeszcze inne różnej konsystencji szlam - od wyboru
do koloru. Po kilkunastu skokach do wody organizm zaczyna się buntować. Stajesz
nad błotnistym brzegiem rowu i wiesz, że jak do niego wskoczysz to pewnie się przewrócisz,
albo trafisz na jakiś korzeń. W najlepszym wypadku zrobi ci się po prostu zimno,
a korzeń będzie dopiero za kilka kroków. Tak czy owak nie masz ochoty się w to pakować.
To naprawdę zaczyna być bez sensu. Wiesz o tym doskonale i po prostu skaczesz! Wyłączasz
blokady i idziesz dalej. Metr po metrze pokonujesz trasę, z każdym krokiem przybliżając
się do mety.
Bliżej mety kończy się monotonia. Końcowy odcinek IX Biegu Katorżnika był naprawdę
ciekawy. Było błoto, dzięki któremu wszyscy wbiegający na metę mieli wygląd godny
katorżnika. Nie to jednak stanowiło największa atrakcję. W końcówce wbiegało się
do piwnicy budynku i wychodziło przez okno. Potem jeszcze krótka przebieżka, trochę
czołgania pod drutem kolczastym i kilka innych przeszkód. Uwierzcie mi, po kilometrach
rowów to naprawdę nie lada atrakcja! Ostatni odcinek to finisz na pomoście i przeskok
przez kłodę. Potem już tylko medal i ogromna satysfakcja.
Wszystkim uczestnikom gratuluję świetnej postawy, a organizatorom niezapomnianej
atmosfery.
Mikołaj